T. Love – czas na odpoczynek – wywiad z Muńkiem Staszczykiem

Opublikowano: 15 maja 2018

T. Love to ikona polskiej piosenki rockowej.

Zespół z wieloletnią tradycją, który ewoluował na przestrzeni lat, zawsze odnajdując się w trudnych dla kraju, wciąż zmieniających się strukturach społeczno-politycznych, a także aktualnych realiach. Muzyka zespołu poruszała się na styku takich stylów jak rock’n’roll, pop rock, glam rock czy reggae. Znaczna część albumów grupy uzyskała status złotych płyt, a składankowy Love, Love, Love – The Very BesT.Love  – status platynowej płyty.

Zespół koncertował niemal w całej Europie, jak również wielokrotnie w Stanach Zjednoczonych. Autentyzm twórczości T. Love połączony z ekspresją i silnym przekazem szybko zyskał wierne grono zwolenników, a zespół umocnił swoją pozycję na polskim rynku muzycznym, na zawsze wpisując się w historię rodzimego rocka, którego był godnym i uznanym kontynuatorem.

Niepodrabialny, charakterystyczny styl grania, a także niebanalne teksty piosenek, często dobitnie i odważnie wyrażające światopogląd artystów – to szczególna wartość twórczości zespołu.

Teksty te, opowiadające o tym, co aktualne, trudne, istotne czy piękne – o tym, co nasze, polskie, trafiały do świadomości odbiorców, poszerzając wierne grono fanów zespołu. Zaowocowało to nie tylko nagraniem wielu płyt, ale także niezliczoną liczbą koncertów. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że formacja T. Love, której liderem od samego początku jest Zygmunt Staszczyk, wycisnęła piętno na polskiej muzyce rokowej.

35 lat na scenie. Co z tego czasu, jako artysta wielopokoleniowy, wspominasz najbardziej szczególnie – dobrze bądź źle?

Wiesz… to są trzy różne epoki. Zespół powstawał w zupełnie innych warunkach historycznych, społecznych, socjologicznych. Powstawał w stanie wojennym, w 1981 roku, zimą. Pełna komuna, zamknięte granice. Punk rock, inspiracje. Można powiedzieć, że zespół powstał trochę z nudów, trochę z tak zwanego wkurzenia na tę ówczesną rzeczywistość. Byliśmy małolatami. Powstawało wtedy wiele kapel, w różnych miejscach. W IV liceum w Częstochowie najpierw miałem taki zespół Opozycja, z którym w roku 1981 byłem w Jarocinie, ale specjalnie nie zaistnieliśmy, poza tym nie dogadaliśmy się stylistycznie, bo ja chciałem grać punka, a chłopaki chcieli grać klasycznego rocka.

Jak powstało T. Love?

T. Love – Alternative powstał w latach 80. To był czas totalnego uwiarygodnienia się zespołu, w tym sensie, że byliśmy kapelą nie masową, ale rozpoznawalną. Można powiedzieć, że odrobiliśmy lekcję tak, jak to mówił Jonny Rotten z Sex Pistols „zrób to sam”, czyli po prostu pierwsza lekcja punka chociaż my nigdy czystego punka nie graliśmy, byliśmy tylko zainspirowani taką samodzielnością myślenia. Ponadto tak zwana nowa fala i zespoły takie jak The Cure, Joy Division, The Clash chcieliśmy coś takiego robić. Lata 80., lata jarocińskie, to był moment uwiarygodnienia się dla publiczności. Zyskaliśmy status zespołu z podwórka i graliśmy koncerty, które można było grać. To była komuna i pewnego rodzaju gra, symbioza. Kilka festiwali, reggae warszawskie. Festiwal Nowej Fali w Toruniu, kilka klubów w Polsce, gliwicki Gwarek, toruńska Odnowa, warszawski Remont, kluby krakowskie i wrocławskie. Grało się trzy koncerty miesięcznie.

Pamiętam te podróże pociągiem PKP każdy wyjazd to był ekscytujący klimat, jedna wielka balanga, chociaż nikt z nas nie miał pieniędzy.

W 1984 roku zaczęliśmy wydawać własnym sumptem kasety z koncertu z Jarocina. Byliśmy pierwsi, chociaż wiadomo, że był też Jacek Kaczmarski i inni artyści, ale w rock’n’rollu chyba pierwsi. Nagrywaliśmy na dwukasetowcu i sprzedawaliśmy na koncertach przez kilka lat. Sprzedaliśmy kilka tysięcy, później ludzie to powielali i tak się rozpoczęła nasza rozpoznawalność, bo w radio pojawiliśmy się dopiero w drugiej połowie lat 80. Reasumując, lata 80. to było coś, czego nie można kupić za pieniądze, czyli tak zwana wiarygodność zespołu to, co dzisiaj właściwie nie funkcjonuje, ponieważ jest szybko i są inne przekaźniki, jest internet, są różne sformatowane programy.

Jak się to rozwijało w latach 90?

W roku 1989 pojechałem do Londynu pracować. Moja żona Marta spodziewała się wtedy dziecka. W tej chwili Janek jest dorosły, ma 28 lat, a córka Marysia 25. Wtedy małżonka była w ciąży, byliśmy bez pieniędzy. Mój kolega miał siostrę w Londynie. Pojechałem i zostałem tam na osiem miesięcy. Chodziłem na koncerty. Tam było inne życie, nie tak jak w Polsce, gdzie panowała totalna siermięga. Tam już od Beatlesów, jeśli nawet nie wcześniej, funkcjonował profesjonalny rynek muzyczny.

Pierwszy skład zespołu się rozpadł. Postanowiłem zrobić następny, taki czysto warszawski, żoliborski.

Mieszkałem wtedy właśnie na Żoliborzu i z Jankiem Benedekiem założyliśmy nowy skład, gdzie grał już Sidney Polak, dzisiejszy perkusista. Cały drugi okres lata 90. był momentem wejścia T. Love w tak zwany mainstream: utwór „Warszawa”, a potem płyta „King”.

Dwie płyty wywindowały nas na rynku muzycznym z kapeli undergroundowej staliśmy się mainstreamową,

zmieniła się tematyka naszych tekstów. W latach 90. załapaliśmy się na tak zwany boom, inny niż w latach 80. Oczywiście nie w sensie popularności, ale miałem świadomość, że jestem w undergroundzie, że ludzie nas w jakiś sposób kojarzą. Nie byliśmy z tej ligi co Lady Pank czy Perfect, nawet nie chcieliśmy, a po drugie nas też nikt nie chciał.

Były zespoły lepsze, bardziej profesjonalne, grały w radio.

My byliśmy tą drugą falą. W latach 90. zaczęliśmy żyć z muzyki. W Polsce pojawiły się wytwórnie płytowe, czyli koncerny, wszedł tu tak zwany kapitalizm. Na początku siermiężny, jednak pomimo tego załapałem się na dobry okres, ponieważ płyty zaczęły się sprzedawać. W latach 80. artyści nie dostawali takich tantiem jak w 90. Zaczęliśmy funkcjonować jak zawodowy zespół, bo w latach 80., żeby zarejestrować materiał, trzeba było czekać wiele lat, bo a to cenzura, a to nie chcieli nagrać albo płyta wychodziła rok. To był taki absurdalny czas.

Kiedy wróciłem z Londynu, miałem już plan na sprofesjonalizowanie tego.

Wróciłem do T. Love, napisałem piosenkę „Warszawa” i z Jankiem Benedekiem na Żoliborzu na ulicy Czarnieckiego zaczęliśmy próby. Skład się ukształtował i w zasadzie lata 90. to było dużo płyt, które pchnęły nas do przodu. „Prymityw”, „Al Capone”, „Chłopaki nie płaczą”, „Antyidol” zespół bardzo ciężko pracował. W nowym millenium to było już tylko umocnienie swojej pozycji. Reasumując, zaczynasz od undergroundu, mówią „fajnie gracie”, „macie odjazdowe teksty”, klepią cię po plecach, potem mówią „jesteście poważnym zespołem”, następnie mówią do ciebie „panie Muńku”, „jesteście klasyką”, a później: „jesteście legendą”.

Czas w jakiś sposób pracował na naszą korzyść, bo ciągle byliśmy w ruchu, pracowaliśmy na to.

Nasz zespól był bardzo imprezowy, koleżeński, składy się zmieniały, ale to byli kumple, a nie ludzie z castingu. Od 2000 roku powstawały kolejne płyty, choć może nie tak często jak w latach 90., ale zespół był aktywny, grał coraz więcej. Jak się Europa otworzyła, pojawiło się więcej zagranicznych koncertów, chociaż graliśmy głównie dla polskiej publiczności. Koncerty, koncerty, koncerty i tak dotrwaliśmy do dnia dzisiejszego, gdzie mamy swoje 35 lecie i w jakiś sposób elegancki to celebrujemy.

Czy to prawda, że zakończyliście działalność, czy to tylko przerwa?

Zawieszamy działalność zespołu, to jest już od dwóch lat wiadomo, to była moja decyzja.

Zmęczenie? Wypalenie?

Wszystko razem. Chcę być uczciwy wobec siebie i innych. To zmęczenie natłokiem pracy i zdarzeń, wypalenie również, bo gramy w tym składzie od ponad 20 lat. To są bardzo utalentowani goście, wszyscy wiele potrafią, ale tak jak w związku czy jakiejś korporobocie czasem musisz coś przewietrzyć. Nikt się tu nie kłóci, bo my do końca roku mieliśmy trasę, która świetnie nam poszła, a sprzedaliśmy trzy Stodoły, to znaczy trzy sale, a to jest bardzo duży sukces. Zawsze graliśmy jedną, czasami dwie. Wiadomo, że wynika to z faktu, że kończyliśmy, że zawiesiliśmy działalność. W innych miastach też było super. Wszyscy byli zmobilizowani, ta praca świetnie przebiegała. Latem w zeszłym roku przechodziliśmy przez takie oczyszczające rozmowy.

Chciałem po prostu zrobić przerwę od tego wszystkiego, od natłoku po poza tym, że jestem liderem bandu, to przecież jest to przedsiębiorstwo, kilkanaście osób, taka mała firma.

Mam dwójkę menedżerów, ludzi od techniki i zawsze byłem wobec wszystkich lojalny. Doszedłem jednak do momentu, że nie wiem, czy stać mnie na zespół tak mentalnie, przynajmniej w tej chwili. Chcę być lojalny wobec zespołu. Jak maszyna rusza, to nie może stanąć jak mam grypę, to nie powiem, że nie jadę koncertować, bo mi się nie chce. Teraz musiałem z tego wysiąść. Kocham to bardzo, bo to jest mój zespół. Myślę, że taka przerwa zrobi dobrze. Przecież zawieszenie to nie znaczy rozwiązanie.

Myślę, że T. Love wróci nie wiem, w jakim składzie, bo ludzi, z którymi grałem, jest około dwudziestu z różnych kręgów. Każdy ma swoje walory, jest też wielu młodych muzyków.

Nazwa jest moja, mój jest zespół, więc ja mogę sobie dobrać różnych ludzi, ale na razie jest, jak jest. Ostatni koncert zagraliśmy 29 grudnia w Stodole. Takie życie bez planu jest ciekawe, bo żeby to wszystko trzymać w ryzach, musiałem też planować, a jestem dość zorganizowany i wiem, jak prowadzić zespół. Teraz chcę trochę pożyć bez planu. Od 35 lat mieszkam w Warszawie, a nie byłem w wielu miejscach. Jestem normalnym gościem, który też lubi konsumować kulturę. Nie jestem aż tak pazerny, nie kręci mnie to, że zagramy ileś tam koncertów w następnym roku, dwadzieścia plenerów, festiwali, czy że zagramy w Opolu. Teraz jeśli miałbym coś nagrać z T. Love, to musi mnie to bardzo mocno poruszyć. Musi to być mega płyta, która poruszy mnie i innych ludzi.

Jakiś nowy kierunek?

Nie, nie. Musimy zebrać to, co najlepsze z tych wszystkich naszych klimatów i zrobić kiedyś płytę…

Czy miałeś jakieś swoje ulubione miejsca, w których szczególnie dobrze ci się tworzyło teksty, czy to raczej było bardziej spontaniczne?

Przez lata było różnie. Większość, bo osiemdziesiąt procent piosenek powstawało do muzyki. Zawsze mieliśmy dużo prób. Mieliśmy taką salę na Białołęce, nazywaliśmy ją Tarchostudio, gdzie pracowaliśmy szesnaście lat. Powstała tam większość naszych płyt. Tam też jest miejsce, gdzie część rzeczy zostało nagranych. Ja pracuję w prosty sposób: zeszyt, dyktafon.

Nie pracuję na laptopie. Dużo tworzę w samochodzie jak mi coś wpadnie do głowy, to zatrzymuje się na parkingu i włączam dyktafon, to jest wygodne.

Jednak większość tekstów napisałem u siebie w domu, w moim pokoju, we Włochach. Wcześniej to była Ochota, jeszcze wcześniej Żoliborz, ale też były takie miejsca egzotyczne, jak w opowiadanej wielokrotnie anegdocie słowa do piosenki „Warszawa” powstały w wc w północnym Londynie, gdzie wtedy pracowałem. Musiałem udawać, że mam jakieś dolegliwości żołądkowe. Tam napisałem dwie zwrotki, które mi wskoczyły do głowy nie chciałem, żeby mi to zginęło. Byłem pomocnikiem kucharza, to był piątek, tzw. busy weekend. Napisałem to na serwetkach, a trzecią zwrotkę później w pokoju. Utwór „Wychowanie” napisałem w pięć minut, miałem wtedy dwadzieścia lat. „Lusi Phere” powstał w dziesięć minut, a niektóre utwory się gryzmolę długo.

Nie jestem facetem, który pisze przez cały rok jakieś tomiki poezji.

Ja raczej pisałem wtedy, kiedy była planowana płyta. Miałem wtedy mobilizację i pomysły same wpadały. Lubię czytać, ale nadprodukcji pisania nie miałem i nie mam. Działam trochę jak cyborg, mam swoje przeżycia, przemyślenia, dużo jest autentyczności w tekstach na tym polega T. Love. Ludzie to cenią. Pisałem w moim pokoju, w domu. Jeśli chodzi o warsztat, to jak się zbliżała płyta, szedłem do sklepu, kupowałem sześć zeszytów A4 i zapisywałem je. Mam jeszcze teksty, które nie zostały wykorzystane, jest też jakaś muzyka. Może za jakiś czas wydam płytę pod swoim imieniem Zygmunt Staszczyk, tak jak mi w dowodzie osobistym dali, bo Muniek to jest tak z T. Love mocno kojarzony…

Właśnie, skąd ksywa Muniek?

To nie jest ksywa artystyczna. Jestem Zygmunt, ojciec mi tak dał po dziadku. Takie imię dosyć poważne. W ogólniaku inni mówili, że sobie żarty robię. W pierwszej klasie liceum, w roku 1978 szkoła wyglądała inaczej niż dzisiaj. To było liceum dość konserwatywne, najstarsze w mieście, z zasadami. Granatowe mundurki i tym podobne. Stąd w piosence „IV liceum ogólnokształcące” granatowy sen. Dyrektor trzymał fason. Nauczyciel od wychowania muzycznego przyszedł na zajęcia, wtedy każdy musiał się przedstawić, powiedzieć, jak ma na imię i jakiej muzyki słucha.

Ja powiedziałem, że mam na imię Zygmunt i że słucham rocka, rock’n’rolla, a on do mnie „to chyba na ciebie mówią Muniek?”.

Zaprzeczyłem, co było zgodne z prawdą, ale już następnego dnia kolega z ławki z tyłu późniejszy klawiszowiec pierwszego T. Love Darek Zając kopnął mnie w kostkę i mówi: „Muniek, masz kanapkę?”. I ta ksywa się przyjęła. Nie byłem żadnym Muńkiem, ale pan od wychowania muzycznego to wymyślił, no i tak zostało. To taka prosta szkolna historia…

Festiwal w Opolu. Kiedyś wyglądał inaczej – Ty to najlepiej wiesz, bo jesteś długo na scenie. Teraz często słyszy się, że opolski festiwal stał się imprezą czysto medialną, telewizyjną. Jakie jest Twoje zdanie na ten temat?

Teraz to już się zrobiła jakaś chora polityka związana z władzą, jakieś przepychanki. Ta impreza straciła artystycznie, bo Opole było wyznacznikiem polskiej piosenki i to w każdym gatunku. Tam występowali najważniejsi. Uważam, że to jest zaniedbanie menedżersko-promocyjne. Najważniejsze to zachować poziom artystyczny, Opole to muzeum piosenki polskiej. Bez względu na ruchy w sferze politycznej najważniejsze nie są poglądy, ale to, czy piosenka jest dobra, czy zła.

Jeśli to się nie zmieni, jeśli będzie tym rządziła jakaś doraźność polityczna, która niestety nigdy nie szła w parze ze sztuką, to będzie upadek tego festiwalu.

Szkoda, ponieważ każdy kraj ma jakąś tradycję swojej piosenki czy to Rosjanie, Francuzi czy Anglosasi. To powinno być miejsce, gdzie niezależnie od gatunku powinna być promowana dobra rzecz, dobra muzyka. Hip hop, blues, pop czy rock.

Ja jako małolat zainfekowałem się rockiem, punk rockiem. Pamiętam jednak ten festiwal pod koniec lat 70., kiedy Marek Grechuta śpiewał „Hop szklanka piwa” czy Krystyna Janda „Guma do żucia”, później Kora „Buenos Aires”, Jerzy Stuhr „Śpiewać każdy może”.

To były po prostu ciekawe rzeczy. Wcześniej Czesław Niemen, Czerwone gitary. Cała historia to jest taka ciągłość. Teraz to upadło przez charakter telewizji publicznej wdarła się propaganda, która blokuje poziom intelektualny, a piosenka to przecież część kultury narodowej. Nie podoba mi się to, ale to się zmieni, bo Opole nie może tak długo przeżywać kryzysu. To miejsce miało charakter, ma swoją historię i nie można tego zmieniać. Tak samo jak historia Wałęsy nikt tego nie zmieni, że w RPA czy w Ekwadorze każdy wie, kto to jest.

Polska piosenka w Opolu zawsze miała swoje miejsce.

To, co się dzieje, nie jest dobre. Ja tego nie śledziłem. Przepychanki. Maryla Rodowicz powiedziała „tak” potem „nie”, potem znowu „tak”. Przeniesienie tego na wrzesień to jakiś absurd. Zawsze było to kojarzone z czerwcem, początkiem wakacji. A premiery to były rzeczywiście premiery, bo utwory wchodziły jako nowe, a nie takie, które były grane już od stycznia. W tym roku to mnie w ogóle nie interesowało. Nawet jakbym był zaproszony, to chyba bym nie zagrał.

Czyli straciło to swój pierwotny sens?

No właśnie…

Teraz media mogą wylansować praktycznie wszystko, kiedyś nie miały takiej siły. Jakie zespoły mogłyby dzisiaj zaistnieć bez pomocy mediów?

Media to jest bardzo szerokie pojęcie. Sieć to też są media. Z jednej strony jest większa komercjalizacja wszystkiego i taka jakby standaryzacja gatunków, że ludzie idą trochę jak owce. Formaty telewizyjne pomagają artystom, w tym sensie, że jesteś np. jurorem w jakimś programie. Kiedyś to byłby obciach, a teraz to jest plus, bo ludzie traktują takiego gościa jak celebrytę. W latach 80. nie było takich programów, ale nawet w latach 90. ci, co słuchają rocka, śmialiby się z tego…

Dzisiaj sprzedawanie muzyki rockowej jest takie powiedziałbym mcdonaldsowe, że rock to są tatuaże, skóra, ostry wygląd, a nie światopogląd, punkt widzenia, jakaś niezależność myślenia.

Ta muzyka wyszła z bluesa, mówiąc krótko: z jakiejś muzyki protestu. Weźmy całą scenę hip hopu, który działa bez mediów. W necie są silni, ale stacje radiowe go nie grają, a dzieciaki kupują płyty, żeby wesprzeć swojego artystę tego rapera, którego kochają. To jest ciekawe zjawisko, że ta ekipa kupuje tradycyjne nośniki. To znaczy, że można w hip hopie zaistnieć bez mediów.

Dużo młodych zespołów, które chcą zagrać suport na trasie przed nami, ma już gotową płytę, z okładką, którą dzisiaj może wydać każdy.

Sama płyta nie ma żadnego znaczenia, ale o to chodzi, żeby ta płyta jeszcze gdzieś była do kupienia, żeby ktoś ją zauważył. Towaru jest tyle wszędzie, czytelnictwo w Polsce niby jest słabe, a rynek księgarski jest duży. Myślę, że takiemu nowemu zespołowi tradycyjnemu, popowemu, rockowemu, byłoby trudno zaistnieć dzisiaj bez większego wsparcia wytwórni płytowej czy radia. Do tego dochodzi formatowanie w radio. Myśmy mieli wielkie szczęście, że żyliśmy w ciekawych czasach, a przecież wyszliśmy znikąd.

Wiele zespołów tego typu nie przetrwało, ale w latach 80. ludzie chłonęli wszystko to, co jest podziemne, to, co jest w undergroundzie, to przechodziło z rąk do rąk.

Nie było pieniędzy na rynku, bogactwa, wyjazdów all inclusive. Ludzie żyli w takim swoim kanale informacyjnym. Jacek Kaczmarski, który był świetny, stał się wielką gwiazdą, ale go nie było w żadnym radio. Dzisiaj to niemożliwe, żeby jakiś wielki poeta w sposób czysty, naturalnie wskoczył. Zawsze musi być jakiś skandal wokół tego, że np. matkę swoją torturował, bił narzeczoną albo wyszedł z alkoholizmu i odnalazł Boga lub odwrotnie. A najgorzej mają dziewczyny, które muszą opowiadać jakieś historie o swoich narzeczonych, o kryzysach, depresjach, ale sama muzyka to żaden temat dla lifestylowych magazynów, zawsze musi wystąpić jakiś dramat w tle.

Co jest dzisiaj muzyką środka?

Dzisiejszy pop ma różne odmiany. Dzisiaj muzyką środka jest trochę disco polo. Jest taki popyt na siermiężność. Kiedyś ono było kulturą autentyczną, wiejską, a teraz stało się trochę takim przemysłem. Wieś, w sensie kulturowym, przyjechała do miasta. Mnie ta muzyka nie interesuje, ani poetyka tego, nawet mnie nie śmieszy, ale ja tego nie krytykuję. Natomiast przejęła rolę pop-u. Kiedyś ściana wschodnia, teraz słychać ją wszędzie. Wiadomo, są różne środowiska. Ciężko mi się do tego odnieść, bo nie słucham radia, nie jestem analitykiem. Co środowisko, to ma inną muzykę środka. Nie jest tak, jak kiedyś, że widzisz panienkę w glanach czy martensach, to możesz założyć, że ona słucha punka, chłopak w dredach to pewnie słucha reggae. Dziś jest sto tysięcy kolorów, to jest ciekawe, ale można się pogubić.

Wyrafinowana publiczność sięga po płyty zagranicznych wykonawców, dlaczego?

Polski rynek jest w porządku, ale ma krótszy żywot. W latach 60. było niewielu dobrych artystów Czesław Niemen, Breakaout, Czerwone gitary, Skaldowie. Dużo było chłamu komunistycznego, propagandowych przyśpiewek. W latach 70. też było parę fajnych zespołów. Muzyka, którą ludzie zaadoptowali z Wielkiej Brytanii, u nas to wszystko było kopiowane. Rock’n’roll to nie jest słowiańska muzyka, chociaż teraz rock’n’rolla grają wszędzie: w Chinach, na Syberii, w Japonii czy w Azji.

Polska muzyka nie jest wybitna, ale też nie jest najgorsza, np. polski hip hop.

Wiadomo, jest to też kwestia języka: łatwiej się wybić komuś z kraju anglosaskiego. Musisz być naprawdę dobry, bo tam jest większa konkurencja. U nas mniej ważny był warsztat, ważniejszy był przekaz. Należy słuchać i polskiej muzyki, i zagranicznych wykonawców trudno to dzielić. Sam słucham różnych wykonawców, jestem takim nabywcą płyt, ciągle coś do mnie trafia. Ale też już tak tego nie śledzę, jak kiedyś. Jest jednak popyt na polskie zespoły, wszyscy tu przyjeżdżają i mają porównanie. Polskie zespoły, takie jak np. Kult, mają zawsze wyprzedane koncerty. My też mieliśmy nie wiem, może dlatego, że zawieszaliśmy działalność, to się wyprzedało.

Mogę mówić za siebie, pomijam grupę ludzi, którzy się snobują na zagranicznych.

Każdy lokalny rynek buduje się na katalogu rodzimym, taka jest piosenka francuska, tam dbają o to, aby jakiś procent frankońskiej kultury w radio puścić. Dla mnie muzyka jest albo dobra, albo zła. Może być słaby polski zespół i słaby zagraniczny. Oni są lepsi od nas pod względem menedżerskim, mają większe doświadczenie w show biznesie. Ale powoli przestajemy mieć kompleksy z tego powodu, a polskie zespoły grają w Europie, również dalej. Zaczyna to procentować.

To, co teraz, jeśli chodzi o Polskę, zainteresowało ludzi na świecie, to rynek mocno metalowy, ekstremalny, ciężkie kapele heavy metalowe np. Vader czy Behemoth, kapele folkowe, jak Kapela ze wsi Warszawa, ale też jazz – mamy mocnych gości, wiadomo, jaką pozycję ma Tomek Stańko, jest też kilku młodych wykonawców. Natomiast w pop rocku narazie jesteśmy gorsi.

Ja w swoim czasie zrobiłem ze swoją kapelą to, co mogłem zrobić. W czasach, kiedy debiutowaliśmy, nie było szans. Mój angielski był jaki był, nie byłem dobrym anglojęzycznym śpiewakiem. Babcia mnie wysłała na angielski jak byłem dzieciakiem. Wracając do polskiej muzyki, trzeba wiedzieć, co mamy dobrego. Ona niesie w sobie lokalne treści: szkoła, pierwsza dziewczyna, pierwszy alkohol, pierwsza trawa, to kojarzy się bardziej z polskimi piosenkami. Średnia wieku naszych odbiorców to 35 lat. Najczęściej po naszych koncertach leci taki miks najlepszych polskich kawałków z lat 80. i 90. Lady Pank, Maanam, Kult. W klubach to puszczają. Mnie się podoba, jak jest dobry wybór. Inspirowaliśmy się Bobem Marleyem, Rolling Stons, zespołami punkowymi z Anglii, ale jest coś takiego jak polski rock.

Polski styl?

Tak. Jest absolutnie, przede wszystkim ten stworzony w latach 80. To był taki styl, z saksofonem, trochę nieudolny, słowiański typ grania. Pamiętam koncert zespołu New Model Army, który grał w Hali Gwardii. Byli gwiazdą, a my graliśmy przed nimi. To był rok 1988. Dla nich to była egzotyka, znałem angielski, więc zaczęliśmy gadać. Potem w latach 90. przyjechali do Jarocina. Menedżer był ten sam, ale skład mieli inny. On mnie jakoś skojarzył, powiedziałem mu, że się wtedy poznaliśmy. To był dokładnie 1993 czy 1994 rok, wszyscy grali Nirwanę, nosili wysokie buty, glany. On mi wtedy powiedział: „Co się tutaj stało, co to za syf? Kiedyś wasze zespoły były oryginalne, taka ciekawa muzyka była wtedy, a wy udajecie amerykanów, po angielsku źle śpiewacie, to jest śmieszne!”.

Może to sprawa kompleksów?

Myślę, że jak skończyła się komuna, to wszyscy myśleliśmy, że to już jest Zachód, że napisze o nas prasa londyńska to taka chęć odreagowania. Myśmy też wydali jedną płytę, na której połowa utworów jest po angielsku.

Jakie więc dałbyś rady początkującym muzykom?

Musisz mieć dobrą strategię żeby media były dla ciebie, a nie żeby cię połknęły. Jestem medialny i mnie właściwie media lubią, chętnie mnie widzą, chcą ze mną gadać, nie mogę narzekać. Ja bym się wystrzegał za szybkiego dzielenia łupów, nie należy dzielić ich, zanim nie zrobi się czegoś dobrego. Najpierw trzeba mieć dobry repertuar. Trzeba zrobić ze trzy płyty, pukać do drzwi, może jakieś radio podchwyci. Nie zawsze ten, kto ma przebój, sprzedaje płyty. Nabywcy płyt mają już wyrobiony gust. Maria Peszek, która nie była grana w radio, mimo wszystko szybko osiągnęła sukces.

W obecnych czasach trzeba uważać, mieć kontakt z prawnikiem, ponieważ niektóre kontrakty są krzywdzące dla twórcy.

Trzeba uważnie czytać umowy i starać się konsekwentnie robić swoje. Kiedyś napisałeś cztery książki i dopiero po czwartej ktoś nazwał cię pisarzem. Podobnie jest z płytami. Teraz inni ludzie są gwiazdami, nieważne, czy to będzie bloger, kucharz, fryzjer czy ktoś inny wszędzie jest podobnie. W latach 90. były modne spotkania w Empikach. Trochę osób przychodziło, ale to już nie jest ten czas. Niedawno słyszałem, że na spotkaniu z blogerką były dzikie tłumy młoda dziewczyna, która jest blogerką, pokazywała jak się malować, wydała książkę o make-upie. Trzeba się z tym pogodzić. Ona nic nie stworzyła, nie napisała piosenki, nie jest aktorką i mówi coś w stylu: „Cześć dziewczyny, a na imprę, na melanż malujemy się tak”.

Siła przebicia się liczy…

Świat zgłupiał, a muzyka straciła znaczenie socjologiczne. Co prawda ona będzie zawsze ważna, bo ludzie będą chodzić na koncerty, żeby posłuchać prawdziwej muzyki, żywej gitary. Przyjeżdża Guns’n’Roses czy Depeche Mode – moment i nie ma biletów, ale kiedyś w moim pokoleniu muzyka była naszą biblią, naszym życiem. Mówimy o rocku – ta muzyka zmieniała światopogląd, słuchało się jej po nocach, pożyczało się winyle, bo w bloku jeden miał na piętnastu, a dzisiaj, jak pytasz kogoś, jakiej słucha muzyki, to odpowiada, że słucha tego, co leci. Muzyka rockowa dzisiaj nie zmienia świata, wtedy to było nasze abecadło.

Dzisiaj są inne czasy wymagają tego, żebyś od razu odniósł jakiś sukces.

Jakby T. Love już nigdy miało nie nagrać żadnej płyty, to ja i tak już jestem spełniony. Teraz trzeba zadbać o wznowienia i o to, żeby te piosenki nie zginęły, żeby radio to grało. Gdyby dzisiaj nie grano Elvisa czy Franka Sinatry, to ludzie by nie wiedzieli, że ktoś taki był. Ja myślę, że coś jeszcze jednak nagramy, coś będę sobie dłubał. Problem polega na tym, że ludzie mają zbyt duży wybór, a za mało czasu na przesłuchanie wszystkiego. Mam tyle książek, a i tak wszystkich nie zdołam przeczytać.

Udzieliłeś wiele wywiadów, czy coś Cię w nich szczególnie denerwowało, irytowało?

Raczej było wszystko w porządku, miałem szczęście do inteligentnych dziennikarzy. Zdarzało się, że ci młodzi mylili stan wojenny z okrągłym stołem. Autoryzacja wymaga sporo czasu. Ale też wielu młodych było dobrze przygotowanych. Niektórzy chcą, żeby napisać od siebie o jakiejś płycie swojej, ja to później czytam w necie recenzję przy albumie, a tam umieszczono dokładnie to, co ja napisałem, takiego gotowca. I tylko gwiazdki dodane obok – z oceną wedle uznania.

Po 35 latach wspaniałej artystycznej pracy nadchodzi czas na zwolnienie tempa, złapanie oddechu, a przede wszystkim na mentalny odpoczynek. Lider zespołu podkreśla, że decyzje związane z działalnością grupy podjęte „dzisiaj” nie są nieodwracalne, a życie samo zweryfikuje i pokaże, co przyniesie przysłowiowe „jutro”.

_________________________

Rozmawiała Aldona Rogulska
Fot.: Robert Baka/materiały prasowe

Udostępnij ten post:



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *