Mieczysław Szcześniak

Mieczysław Szcześniak – Przede wszystkim nie zgłupieć

Opublikowano: 12 listopada 2016

Poprzez unikalne połączenia słów i dźwięków muzyka tworzy wyjątkową nić porozumienia między ludźmi, znosząc wszelkie bariery. Chwile, gdy twórca dzieli się ze słuchaczami swoją interpretacją evergreenów albo autorską opowieścią z nut i wartościowych treści, czy to podczas koncertu, czy też oddając w ich ręce płytę, sprawia, że podziały i schematy, które tkwią w naszych głowach, schodzą na dalszy plan. Wtedy najważniejsza jest jedność, do której powinniśmy dążyć, i dobro, do którego piosenki powinny inspirować – podkreśla Mieczysław Szcześniak

Rozmawia MARIUSZ GRYŻEWSKI

Niedawno można było pana usłyszeć podczas Światowych Dni Młodzieży. Czy udział w tym wydarzeniu miał dla pana znaczenie również w wymiarze osobistym?

– W tym czasie Kraków był odmieniony, stał się miastem utopijnym. Tłumy wesołych, otwartych, bezpośrednich młodych ludzi, którzy się pozdrawiali, zaczepiali mieszkańców i wywoływali uśmiech u obcych ludzi, stworzyły atmosferę błogiej radości. Doskonale oddaje ją piosenka „Jest jeden świat”, którą niedawno nagrałem z laureatami „Zaczarowanej Piosenki” – festiwalu fundacji Anny Dymnej. Wiersz ks. Twardowskiego mówi, że Ziemia chodzi po Niebie, a Niebo chodzi po Ziemi, że jest jeden świat – myślę, że to dobre streszczenie tego, co widziałem w Krakowie podczas Światowych Dni Młodzieży.

Wspomniany singiel „Jest jeden świat” promuje najnowszą płytę, która nosi tytuł „Nierówni”. Czy słusznie można tu znaleźć wiele odniesień do współczesnej sytuacji na świecie o apelu o solidarność?

– Ta piosenka mówi o tym, że przyzwyczailiśmy się dzielić wszystko na pół – na to co dobre albo złe, na wymiar mistyczny i codzienny, na tych, którzy są pełnosprawni i niepełnosprawni, tymczasem wszystko jest jednością. Zamiast dzielić, powinniśmy łączyć, wtedy poznajemy prawdziwą strukturę rzeczywistości i możemy odetchnąć od schematów, które mamy w głowie.

Piosenka zapowiada nowy album z tekstami ks. Twardowskiego. Co skłoniło pana, by sięgnąć właśnie po wiersze tego poety?

– Ksiądz Twardowski jest niezwykłym poetą, który obłaskawia trudne chwile jak mało kto i ma wielką wyrozumiałość dla naszych ludzkich bied. Przez swoje teksty uśmiecha się do nas życzliwie. Jego wiersze wielokrotnie pomagały mi zrozumieć siebie i innych ludzi, są dla mnie cenne, chciałem się tym podzielić. W moim przypadku najkrótszą drogą z głowy do serca i odwrotnie jest śpiewanie, więc dokonałem wyboru twórczości ks. Twardowskiego i postanowiłem dotrzeć z nią do ludzi przez muzykę.

Specjalnie wybrałem teksty życiowe, nie najbardziej religijne, i dodałem do nich lekką formę, która według mnie pasuje do prostych, a esencjonalnych słów poety, pozbawionych zbędnych „falbanek”. Ambicją każdego artysty jest opowiadanie rzeczy ważnych w jak najprostszej formie, w czym moim skromnym zdaniem Twardowski był mistrzem. Postanowiłem dodać do jego treści słoneczne, rytmiczne dźwięki bossa novy i samby. Dobra, lekka forma do esencjonalnych wierszy. Zresztą już w 2000 r. pierwsza próba tego, co chodziło mi po głowie, spotkała się z uznaniem słuchaczy – myślę o piosence „Spoza nas”. Chciałem nagrać całą płytę z utworami Twardowskiego, ale wiersze nie chciały stać się piosenkami, a ja cierpliwie czekałem kilkanaście lat, aż zechcą. Wreszcie wysypały się któregoś dnia i którejś nocy jak z rękawa.

I oto oddaję słuchaczom 12 piosenek, nagranych w Stanach z zaprzyjaźnionymi muzykami z Brazylii, żeby było prawdziwie i szlachetnie, w treści i w formie.

Do brzmienia dorzucili swoje cegiełki Krzysztof Herdzin i Marcin Pospieszalski z aranżacjami smyków. Harmonizował Paulinho Garcia, dźwięk realizował i miksował Rob Hoffman, produkowała ten album ze mną i z Marcinem Pospieszalskim Wendy Waldman. Cieszę się, że to nie ja gram pierwsze skrzypce, tylko teksty i ich staranna muzyczna oprawa. Moje kompozycje są pokłonem dla piękna brazylijskiej kultury muzycznej i przedwojennych polskich piosenek.

Czy w pana rozumieniu muzyka zawsze łączy się z przesłaniem zawartym w tekstach?

Mieczysław Szcześniak

Mieczysław Szcześniak

– Wychodzę z założenia, że wszystko, co robimy, może mieć wymiar sztuki, jeśli tylko przyłożymy do tego należytą wagę. Piosenka łączy w sobie trzy rodzaje sztuki: muzykę, literaturę i ich interpretację. Jeżeli wykonawca się przyłoży, z tego mariażu może powstać małe dziełko. Towarzyszącą mojemu śpiewaniu ambicją jest, by moje piosenki inspirowały do rzeczy ważniejszych niż one same. Jeśli przyjąć, że piosenka jest opowieścią, to wokalistom najbliżej do filmowców, tyle że ich sztuka wymaga od odbiorców większej wyobraźni.

W czerwcu odebrał pan Złotą Płytę za album „Songs from yesterday”, nagrany z Krzysztofem Herdzinem. Czy takie chwile są dla pana wyznacznikiem sukcesu?

– Złota Płyta jest wyrazem uznania publiczności, a to najcenniejsza nagroda, jaką może dostać artysta. Nie ma nic lepszego niż zamieszkać w sercu i wyobraźni tego, kto zechce towarzyszyć wrażliwości twórcy. Dlatego chciałbym podziękować wszystkim, którzy zwrócili uwagę na nasze muzykowanie, chcąc naszą muzykę mieć w domu.

Na wspomnianej płycie znalazły się utwory takich twórców, jak John Lennon, David Bowie czy Stevie Wonder. Jaki był klucz, by wybrać najlepszych z najlepszych, i jaki miał pan pomysł na nowe interpretacje evergreenów?

– Płyta miała być swoistym hołdem dla wielkich artystów, oprócz wspomnianych nazwisk m.in.: Erica Claptona, Marvina Gaye’a, The Rolling Stones czy The Beatles. Kierując się tym, czego uczą mądrzejsi od nas, postanowiliśmy opowiedzieć własną historię na powszechnie znany temat. Wybraliśmy tzw. kamienie milowe muzyki rozrywkowej, nadając im jazzowy charakter. Aranżacyjnie wybrane utwory opracował Krzysztof Herdzin, a Robert Kubiszyn i Cezary Konrad pięknie je zinterpretowali. Nagraliśmy płytę na żywo – to wielka przygoda, bo w takich warunkach powstaje coś unikalnego, nawet jeśli nie staje się światowym dziełem. Przyjemność i stresik towarzyszący nagraniu live smakują bardzo, szczególnie, że podlane są emocjami, które zostały docenione Złotą Płytą.

Jakie projekty artystyczne sprawiają panu największą przyjemność? Czy występy na żywo i kontakt z publicznością są równie ważne jak praca w studiu nad każdym kolejnym albumem?

– Nie ma nic lepszego, niż żywa reakcja na wokalne poczynania przed publicznością. Piękne jest to, że można skupić uwagę wielu głów i serc na dźwiękach i słowach. Jeżeli to się udaje, czyli artystyczny przekaz działa na odbiorców, wzrusza ich, to jest to wspaniałe przeżycie dla obu stron. Każdy powinien choć raz w życiu czegoś takiego doświadczyć. Nam taka magiczna interakcja jest dana na każdym koncercie.

Oczywiście za tę przyjemność trzeba zapłacić, bo praca artysty okupiona jest stresem i innymi skutkami ubocznymi, czasem zdrowiem fizycznym i psychicznym.

Rzetelnie wykonana praca zwykle jest długa i żmudna, ale jeżeli jest pasją, to człowiek nie liczy się z trudem. Dopiero kiedy zaryje nosem w ziemię, uświadamia sobie, że jest zmęczony. Ja mam szczęście pracować z pasją i mam szczęście do ludzi, którzy też są pasjonatami. Mogę powiedzieć, że moje życie jest zadedykowane pracy, i mam z tego wielką radość, bo mogę się nią dzielić z innymi.

Skąd czerpie pan energię na nagrania, koncerty, występy w mediach? Jaki jest najlepszy sposób na szybką regenerację?

– Od dziewięciu lat jeżdżę regularnie do Stanów. W Kalifornii mam przyczółek u amerykańskiej artystki i producentki Wendy Waldman, z którą w 2011 r. skomponowaliśmy i nagraliśmy po angielsku płytę „Signs” – ukazała się ona w Polsce i w Ameryce. Nagrywam też z Los Angeles Life Choir pod wodzą H.B. Barnuma, który od lat jest kierownikiem muzycznym Arethy Franklin. Mamy już pięć piosenek na płytę, która będzie połączeniem starego rhythm’n’bluesa, soulu i gospel. Odpoczywam właśnie przy okazji pracy – kalifornijskie słońce robi swoje. Nagrywanie w studiu przy domu Wendy jest jak inspirujące wakacje.

Wtedy natchnienie przychodzi częściej i powstają dobre rzeczy, bo nie pracuję pod presją.

Taki kalifornijski styl pracy bardzo mi odpowiada. I są efekty, bo zwykle skupiałem się na jednej rzeczy, a w ciągu ostatnich dwóch lat byłem zaangażowany w cztery projekty. Oprócz wydanej płyty „Songs from yesterday” i nagranego krążka z tekstami ks. Twardowskiego, który ukaże się 18 listopada, nagrywam album z Los Angeles Life Choir, którego jestem członkiem, a być członkiem czarnego chóru to dla białego nie byle co. Od jakiegoś czasu wrastam w środowisko amerykańskich muzyków coraz mocniej i mam za oceanem duchową rodzinę.

Ale nie ucieknie pan z Polski na stałe?

– Mam tu swoją publiczność i rodzinę, ale… mam też zieloną kartę. Niestety polskie media nie bardzo mnie rozpieszczają, ale nie daję się zbałamucić byle gorzknieniu, Ameryka była dla mnie otwartym oknem, kiedy zamknięte były polskie drzwi, bardzo to dla mnie cenne. Jednocześnie pracuję nad jeszcze jednym projektem jazzowym. Moja koleżanka pianistka jazzowa Joanna Gajda napisała zabawne, inteligentne teksty dla dzieci, które dzięki temu uczą się jazzowych standardów, jak piosenek dla dzieci – wreszcie! Okazuje się, że są odbiorcy na utwory dla najmłodszych w jazzowym sosie, więc już niedługo będzie też coś dla nich – materiał jest w przygotowaniu.

Co chce pan przekazać młodym ludziom, którzy spotykają się z panem na warsztatach wokalnych, marząc o tym, by pójść w pańskie ślady?

– Przede wszystkim proponuję im, żeby przygotowali piosenki po polsku, bo – zgodnie z panującą modą – najchętniej sięgają po utwory po angielsku. Powtarzam im, że jeśli nauczą się dobrze traktować samogłoski w ojczystym języku, będą myśleć o każdym dźwięku i świadomie go z siebie wydobywać, o każdym słowie, to będą mieli otwartą drogę do dobrego śpiewania w innym języku. Dopiero wtedy, gdy jest opanowana dykcja i nie ma się problemów z technicznymi aspektami śpiewu, można myśleć, jak zinterpretować utwór i jak sformułować swoją muzyczną opowieść prosto do ludzi.

Mówię im też, że sami muszą wiedzieć, czy muzyka jest tylko hobby, czy prawdziwą pasją. Jeżeli uznają, że to pasja, nie mogą tworzyć pod publiczkę, mają szczerze i pięknie opowiedzieć historie, które ich zachwycają, bolą, cieszą, dotyczą. Ludzie zawsze pójdą za tym, co szczere i dobre. W przeciwnym razie mówimy o sztuce użytkowej, na to też można świadomie postawić, ale to nie moja droga. Zachęcam młodych ludzi, by teraz, kiedy mają ideały i nie muszą się martwić o utrzymanie czy pomnażanie majątku, robili to, co mają w sercu, żeby byli ambitni, starając się przechodzić samych siebie, i żeby robili ze swoich twórczości, wysiłku i prawdy dobry użytek.

Wielokrotnie występował pan z innymi artystami, zaprasza pan gości na swoje płyty. Które spotkanie muzyczne było do tej pory najważniejsze?

– Każdy z moich duetów to spotkanie z innym światem, z inną wyobraźnią. Szczególnie, kiedy ktoś interpretuje moje nuty i słowa. To niezwykle ciekawe. Z kolei jeżeli powstają wspólne rzeczy, są to świetne doświadczenia zetknięcia się w jednym czasie dwóch spojrzeń na tworzenie. Traktuję te spotkania z największym szacunkiem i daję z siebie wszystko, by zrezygnować ze swojej indywidualnej wizji i połączyć w całość obie interpretacje. To bardzo inspirujące chwile.

Czy ma pan swój duet marzeń?

– Marzy mi się wspólny występ z Grażyną Łobaszewską, której muzykalność i wrażliwość podziwiam. Jeśli mówimy o polskich wykonawcach, od niej nauczyłem się najwięcej.

Czego pan sobie życzy na obecnym etapie życia i kariery?

– Przede wszystkim chciałbym nie zgłupieć, bo to zawsze możliwe (śmiech). Życzyłbym sobie też zdrowia, bo ono pozwala realizować wszelkie pomysły, oraz tego, czego życzę wszystkim – miłości prawdziwej.

Jeśli znajduje pan czas tylko dla siebie, co jest odskocznią od muzyki?

– Jestem zapalonym dendrologiem amatorem. Mam duży – przynajmniej dla mnie – hektarowy ogród w zakupionym kilkanaście lat temu starym gospodarstwie niedaleko mojego rodzinnego Kalisza. Stworzyłem tam kawałek świata, który wygląda tak, jakby zawsze tam był, z czego jestem bardzo dumny. Gdziekolwiek spojrzę, widzę kompozycje, które zmieniają się na przestrzeni lat i które ja przez ten czas usiłuję okiełznać, zaaranżować. Tak naprawdę z ogrodem jest tak jak z pracą – zawsze jest pokusa, żeby coś poprawić. Jako wielbiciel drzew posadziłem ich dużo i to bardzo różnych, tworząc odrębne kąciki: sadowe, parkowe i leśne. W okolicy nie ma gór, mórz, jezior, więc gdy tam przyjeżdżam, jestem pośród pól sam na sam ze sobą i z przyrodą. To piękne chwile, inspirujące, bo powstało tam dużo nie tylko mojej muzyki i sporo obrazków – trochę też maluję i właśnie tam organizujemy plenery. Ale lubię również dni, kiedy odwiedzają mnie przyjaciele i rodzina, bo wtedy mamy czas tylko dla siebie. To esencja.

Fot. Jacek Pióro & Zosia Zija / Sony Music Polska

Udostępnij ten post:



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *